Dzieci należy uczyć nazw kolorów. To nie jest wiedza automatyczna (a wielu rodzicom tak się wydaje), a dla części maluchów okazuje się całkiem trudna do nabycia. W sumie im wcześniej tym lepiej, synek jednak nie wykazywał jeszcze kilka tygodni temu żadnego zrozumienia dla istoty zieleni czy amarantu (kto z Was wie, co to za kolor ten ostatni? ;)).
***
Kolory były tylko inspiracją do zabaw wszelakich.
Czekaliśmy na pojawienie się (zielonych) kiełków posianych na (zielonym) talerzu.
***
W ruch poszła mata wodna.
***
Odkrywaliśmy wspólnie kolorowe książeczki.
Poniżej „O stworkach ukrytych w kolorkach”. Nie doczytałam, że owe stworki to efekt nałożenia folii na kartonową ilustrację. Zdecydowanie książka na rączki starsze niż Tytkowe. Zabawy słowem zawarte w wierszykach też wskazują raczej na dojrzalszego niż dwulatek odbiorcę. Acz książka przepiękna! Będzie na zaś (o ile folia przetrzyma nachalnego czytacza).
Ulubiona okazała się książka o Basi i Franku (z tą dwójką dopiero zaczynamy, ale wnioskując po entuzjazmie pierworodnego, szybko nie skończymy; na szczęście seria jest wieloodcinkowa, a do tego rozwojowa – rośnie razem z dzieckiem i jego problemami).
W naszej (niestety zawsze zbyt skromnej) biblioteczce znaleźliśmy jeszcze takie 2 publikacje:
Szału z nimi nie było i raczej żadnej z nich nie polecam. Zwłaszcza w tej po lewej temat kolorów potraktowany został dość niechlujnie (kto dostrzeże fiolet w przybrudzonych winogronach? czy kret na pewno najlepiej oddaje istotę czerni? ). Książki pozwalały za to na inter-książkowe poszukiwania kolorów. A to się ceni.
***
No i klasyk zabaw z kolorami. Dopasowywanie koloru klocków (i nie tylko) do koloru kartki.