Uwielbiam świeży chleb! Razowy, na zakwasie, z otrębami i siemieniem lnianym. Za dobry chleb jestem w stanie dużo zapłacić lub daleko po niego pojechać. Zdarzyło mi się nawet zamówić taki chleb (na szczęście z dostawą do domu) aż spod Piły. Regularnie też moja mama przysyła mi w paczkach chleb (a zamawianie chleba z innego województwa, to już szaleństwo, przyznacie sami). Zakwas jest tu konieczny, chleb bez niego (choć w sumie to nie chleb) sprzyja anemii (kiedyś o tym napiszę szerzej) i jest po prostu mniej lub bardziej smaczną zbitką pustych kalorii.
Pieczenie chleba ma też inny walor, to bardzo kształcące (a przy okazji absorbujące) zadanie dla najmłodszych. Polecam z całego serca pieczenie z dziećmi! Niech od najmłodszych lat uczą się czym jest slow food i jak ważne jest spożywanie zdrowych złożonych węglowodanów.

Gdy przyglądałam się robieniu chleba w wykonaniu mojej mamy, wydawało mi się ono taaakie skomplikowane. Nie dość, że trzeba przy rosnącym chlebie stać cały dzień, to jeszcze świeży, chrupiący bochenek ląduje na naszym stole na kolację, a nie – tak jak sobie wymarzyłam – na śniadanie. Uznałam, że to całe dokarmianie zakwasu, odstawianie w ciepłe miejsce, wyrabianie, znów odstawianie, solenie, mieszanie, posypywanie i spryskiwanie nie warte jest świeczki, jeśli do porannych jajek, masła i miodu mam jeść chleb WCZORAJSZY.
Mama pokazała mi jednak na szczęście chlebowy filmik* z przepisem, który – przy odrobinie kreatywności i zorganizowania – pozwala na zaserwowanie familii chleba o poranku (ostrzegam jednak, że poranki w naszym domu trwają jednak standardowo dłużej niż w większości polskich rodzin).

Tyle oto etapów ma takie domowe chlebowanie (pewnie i nie tylko domowe – chapeau bas, piekarze!)
1. Dostaliśmy od mamy mojej zakwas. W tej kwestii zbyt wiele nie pomogę, nie wiem, jak go zrobić. Najlepiej właśnie dostać od kogoś:). Zakwas jest wtedy najczęściej „stary”, a co za tym idzie szybciej „pracuje”. Przechowuje się go w lodówce.
2. Nabyliśmy – a w sumie i tu mama okazała się pomocna, bo to ona nabyła – różne rodzaje mąki. Ważna jest żytnia (dalej na zdjęciu zobaczycie, jaki typ, bo te typy też są istotne), bo nią dokarmia się zakwas. Poza tym można sobie mąki dowolnie mieszać, zobaczycie poniżej, jakie u nas w chlebie wylądowały.
3. Etap trzeci to tym samym moment rozpoczęcia pracy właściwej nad chlebem. Zakwas wyciągamy z lodówki, by nabrał temperatury pokojowej.
4. Ocieplony już zakwas „karmimy”, czyli dodajemy do niego szklankę mąki żytniej i szklankę letniej, przegotowanej wody.

Odstawiamy zakwas w ciepłe miejsce na 2-3 godzinki (młody zakwas potrzebuje więcej czasu). On sobie w tym czasie pracuje, bąbelkuje i powiększa swoją objętość.

5. Ze słoika zakwasu (który już zdążył sporo urosnąć) odmierzamy 300 g i przelewamy to do miski, w której będziemy wyrabiać ciasto. Słoik z pozostałą częścią wkładamy do lodówki, gdzie będzie cierpliwie czekał do następnego pieczenia.

6. Dodajemy do zakwasu 500 ml wody i 500 g mąki (u mnie było bardzo różnorodnie – żytnia, pszenna, orkiszowa, razowa…).

7. Ciasto odstawiamy w ciepłe miejsce na 12 h. U mnie oznaczało to odstawienie go na całą noc.
A tak ciasto rosło…
22:00

7:00 (ech…)

8. Rano (jak na mnie to w sumie ciemna noc jeszcze była) czekał już na mnie pełen zestaw chlebowych dodatków.

Zanim jednak dodałam dodatki (sama tym razem, bo synek do etapu pieczenia słodko sobie spał), dodałam kolejne 500 g mąki.

Po nich przyszedł czas na chlebowe urozmaicacze i źródła błonnika.

9. Ciasto wyrabiamy! Najlepiej mikserem i koniecznie takimi końcówkami do ciasta drożdżowego. Przemilczę swoją poranną reakcję, gdy okazało się, że końcówki takie owszem – posiadam, ale nie od tego miksera, który mam w szafce. Grrr. Ktoś mi może zechce zasponsorować kitchen aida? ;)

Bez tego cuda powyżej, jak i bez wspomnianych końcówek, zmuszona byłam wyrabiać ciasto RĘCZNIE (!). Powspominałam sobie przy tym moją babcię i jej domowe potrawy. Ona przecież też tak właśnie wyrabiała chleb. Z tą perspektywą zajęcie to wydało mi się mniej irytujące.
10. Wlałam chleb do formy na chleb. Odstawiłam na godzinę w ciepłe miejsce (tak, odstawianie w ciepłe miejsce to zdecydowanie najczęstsza czynność w całej tej procedurze).

11. Pozostaje teraz jedynie wyrośnięte ciasto ponacinać, skropić wodą i posypać czym się chce.

12. Do rozgrzanego na 250 stopni wkładamy nasz cudny chleb. Na blaszkę, na której pieczemy wylewamy pół szklanki wody. Po wstawieniu zmniejszamy do 200 stopni. I czekamy (czytaj: ogarniamy cały powczorajszy i poporanny bałagan kuchenny). Pieczemy ok. 55 minut. Po tym czasie wyłączamy grzanie i zostawiamy chleb na kolejną chwilkę w cieple.
13. Wyjmujemy i jemy! :) No prawie… Taki ciepły chleb fatalnie się kroi (nie pytajcie, skąd to wiem ;)), więc lepiej chwilkę się wstrzymać. Chleb wyszedł przepyszny. Następnym razem dodam łyżkę miodu, będzie jeszcze smaczniejszy (moja mama tak robi).

Na śniadanie były tak, jak sobie wymarzyłam: jajka, masło, miód i świeży chleb.
Warto było dla takiego śniadania wstać o 7. rano! :)

**