Dalej wałkowaliśmy temat ciała. Niektóre zabawy były strzałem w dziesiątkę, inne trochę mniej.
Dorysowywanie/kolorowanie części ciała Tytka najwyraźniej nudziło. Za to rysowanie kresek to już inna para kaloszy :).

Syn okazał się za to wielkim fanem plasteliny. A z plasteliny to już wszystko wyczarować można. Początkowo miał być tylko pan ludzik, a skończyło się na dodatkowym kotku, misce z mlekiem i jabłku. I tacie. Nie żeby Tytko te ludziki tworzył. Ale dzielnie ugniatał, odrywał, szczypał i rozwałkowywał (vide ćwiczenia usprawniające tzw. motorykę małą).

Udało mi się też wydrukować nazwy kilku części ciała wraz z ich wizerunkami. Synal dzielnie każdą część ciała pokazywał, informując mnie przy okazji, która z nich występuje w liczbie podwójnej (czyżby ostatnie ćwiczenia uświadamiające istnienie symetrycznych części ciała dały taki efekt?). Trudność sprawiło mu zapamiętanie umiejscowienia „skroni”, ale dzielnie trenowaliśmy. I już coraz rzadziej zdarza mu się pokazać ją w okolicach swoich kolan ;).
Następnie użyliśmy tychże kart do nauki kategoryzacji. Z gazet powycinałam różne części ciała, a Tytko miał je przyporządkować do odpowiednich kart. Ucieszyło go szczególnie ponowne obcowanie sam na sam z klejem (cytuję tatę T.: „każde dziecko przechodzi w swoim dzieciństwie etap fascynacji i jedzenia kleju”).

Udało nam się również kilkakrotnie przekartkować świeżo nabytą książkę o ciele. To rzecz jasna pozycja dla o wiele starszych dzieciaków, ale obrazki ma tak sugestywne, że i teraz można wykorzystać ją jako cząstkowy materiał dydaktyczny. Przy szkielecie, kręgowcach i bezkręgowcach Tytko wskazuje dżdżownicę i konspiracyjnie wyznaje mi, że „to nieeee” (w wolnym tłumaczeniu: dżdżownica nie ma kości). Potem przekonuje, że dżdżownicę ktoś zjadł (ale to już efekt seansu filmu nt. Nowej Zelandii, oglądanego wraz z tatą).
Bezbłędnie wskazuje komórkę jajową i dziecko w brzuszku (>>>> przygotowanie do objęcia roli brata).

A gdybym miała nieograniczoną niczym pulę pieniędzy na cotygodniowe zakupy książek, to bym nabyła jeszcze te cztery pozycje:

1. Książeczka o Cynamonie i Trusi poznańskiego wydawnictwa „Zakamarki” (którego to publikacje dziecię me wielbi za sprawą Lalo, Eli i Olka i małego Maksa)


[fotosy ściągnęłam ze strony www.merlin.pl]

2. Nieznana mi do tej pory publikacja „Ciało Jak to działa”, zapowiadająca się całkiem całkiem. Traktuje m.in. o bekaniu, chrapaniu, marszczeniu się palców po kąpieli i łaskotkach.

3. I jeszcze seria edukacyjna Bawidoc, w sumie to całą serię by się chciało mieć, ale z racji tematu najbardziej aktualna jest ta o tytule „Ciało”.

4. Na serwisach aukcyjnych i w antykwariatach będę zaś rozglądać się za „Czego tutaj brak?”. O książce przeczytałam na stronie, która widnieje na zdjęciach i z marszu się w niej zakochałam. Może macie takową w swoich piwnicach, na strychach? Ktoś? Coś?

Spodobały mi się też puzzle firmy Beleduc (jest też wersja z kobietą w ciąży), ale ta cena…
Gdyby ktoś miał charpkę nabyć dla swojego szkraba, do kupienia tutaj.

Aktualizacja: podczas odwiedzin w zaprzyjaźnionej księgarni odkryłam jeszcze książkę „Od stóp do głów” Erica Carle. Kiedyś ją nabędziemy.